6 listopada 2012

O małości spowodowanej rozgwieżdżonym niebem.

Będąc w piątej czy szóstej klasie, rozbiliśmy raz z kilkoma znajomymi obóz w górach. Widziałem wtedy niebo dosłownie usiane gwiazdami. Wydawało się, że można nie znieść tego ciężaru, że za chwilę pęknie i spadnie na mnie. Nigdy przedtem ani potem nie widziałem równie wspaniałego, rozgwieżdżonego nieba. Wszyscy poszli spać, lecz ja nie mogłem usnąć, wyszedłem z namiotu, położyłem się na plecach, wpatrywałem w niebo. Czasami widziałem smugi spadających gwiazd. Jednak wkrótce ogarnął mnie lęk. Gwiazd było za dużo, niebo zbyt wielkie i głębokie. Otoczyło mnie, spowiło jak jakieś przygniatające, obce ciało i wypełniło niepokojem. Do tamtej pory myślałem, że mam pod stopami solidną Ziemię, która będzie trwała wiecznie, a może nawet wcale się nad tym nie zastanowiłem. Nawet pyłkiem unoszącym się w zakamarku wszechświata, z którego perspektywy stanowi jedynie tymczasowe i marne oparcie dla stóp. Chodź jutro może zostać porwana i uniesiona wraz z nami wszystkimi w efekcie działania jakiejś niewielkiej siły, chwilowego blasku światła. Pod tym zapierającym dech, wspaniałym, rozgwieżdżonym niebem robiło się słabo na myśl o małości i niepewności własnej egzystencji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz